Pierwszą
książkę, którą przeczytałam i prawie przeżyłam na własnej skórze była nasza poczciwa "W
pustyni i w puszczy". Pamiętam, że spędzałam wakakacje na wynajętej
działce w Grotnikach. Leżałam na hamaku zawinięta pod kocem. Zawieszona pomiędzy
lichymi drzewkami kołysałam się na boki na wietrze wyobrażają sobie, że jadę na
wielbłądzie, a drgania wynikają z podskoków zapadających w pustynnej zaspie kameliowych
raciczek. Dzień był pochmurniejszy z nielicznymi promieniami słońca. Czytałam,
huśtając i popijając wodę z zakręconego słoika, którego denko było uprzednio
podziurawione z zewnątrz, tak abym mogła zlizywać pojedyncze krople. Słoik
symbolizował coś pomiędzy bukłakiem, a płynną chininą. Kiedy woda kończyła się
w słoiku byłam jak wysychająca na wietrze Nel…
W
późnej podstawówce i na początku wczesnego gimnazjum (Tak, niestety błam
pierwszym rocznikiem, który trwonił czasu w gimnazjum. Na szczęście moje
powstało w budynku, gdzie wcześniej chodziłam do podstawówki więc specjalnie
fizycznie nie odczułam tego faktu po za jednym smutnym, wynikającym z podzielenia
naszej podstawowej klasy na kilka innych i nagle zamiast dwóch w roczniku mieliśmy obok siebie siedem czy osiem klas z
boską pływającą C, w której bogowie przepływali koło nas z wysoko uniesionymi głowami
taki, iż my maluczcy nieusportowieni kłanialiśmy i rzewnie wzdychaliśmy do ich
wyćwiczonej wyższej pierdolencji.) – w owym czasie rozczytana byłam już na
dobre i pochłaniałam bardziej bądź mniej ambitną literaturę, głównie fantasy i
fantastykę jeszcze nie tak bardzo polską, którą dopiero później doceniłam wraz
z latami wysycenia o nowych autorów wychowanych na Lemie, Tolkienie i Pratchecie.
Najważniejszy
był akt samego czytania i pielgrzymowania do małej biblioteczki zagnieżdżonej w
parterowym trzypokojowym mieszkaniu w bloku. Mieszkanie jak z książkowej bajki
pełne książek brakowało w nim jedynie kominka, wielkiego fotela z wełnianym
kocem (marzy mi się takowy na przyszłą jesieniozimę), w który możesz cicho
zagnieździć z herbatą w wiekiem cynowym kubku malowanym w koto-kwiaty i
zniknąć wśród szelestu przekładanych stronic.
Zaczytałam
się jak do tego stopnia, iż zostało to w domu poczytane za nadmierne. Do dziś
dzień nie potrafię zrozumieć jak można powiedzieć dziecku, że czyta za dużo? Nawet
jeśli bywa z gatunku tych zdolnych, inteligentnych ale leniwych, które nudzą
się w szkole ale finalnie kończą z piątkami
i świadectwem w paski. Zarzucając, że zamiast poświęcić czas na naukę trwoni go
na czytanie głupot. Różnie się wówczas działo. Miałam konfiskowane książki,
blokowane konta w bibliotekach, abym nie mogła wypożyczać nowych (Matula w
trosce o moją edukację osobiście wybierała się do bibliotek i prosiła, aby na
czas x zawieszono mi możliwość korzystania z wolumenu). Śmieszne to było, zaiste bardzo nieskuteczne, bo tak jak w przypadku komputera i pochowanych zapasowych
kabli do zasilacza czy Internetu (zabieranych przez Matul tego samego powodu, abym
uczyła nie zaś grała w głupoty) i książki miałam pochowane na czarną godzinę, wypożyczane z kilku bibliotek o których istnieniu nie wiedziała. Byłam jak bookoholik na głodzie ;),
który zawsze gdzieś miał uciułaną działkę, a kiedy brakowało takowej pisałam
ją.
Pisałam sama dla siebie to co sama chciałam aktualnie przeczytać ale nie miałam dostępnego pod ręką.
Pod
koniec gimnazum trochę się pozmieniało z tym moim skrybowaniem, głównie za sprawą warsztatów
pisarskich, na które chodziłam wraz z grupką pewnych bardziej zhumanizowanych
koleżanek i kolegów. Moja polonistka brutalnie otworzyła mi oczy mówiąc, że nie
da się napisać niczego nowego, oryginalnego, że wszystko gdzieś już było, pewna
pula konceptów, ramowych pomysłów został wykorzystana i od tej chwili, która
trwa do dziś i jest naszą pisarską karmą na przyszłości – już od bardzo dawna, zaś
ja nie byłam tego świadoma – bo jak to ? istnieje i powstaje już tylko neo-literatura.
W tamtych czasach kolekcjonowałam słowa w postaci głównie wierszy (jeśli macie chwilę znajdziecie je tutaj), kilku papierowych
opowiadań, jedno nawet z kropką na końcu ostatniego zdania przed magicznym the
end i wielostronicowej pisanej odręcznie powieść, dziejąca się w krainie Onkey,
która jako neo dziś zapewne miałaby jeszcze mniej szansy niż dziesięć lat temu
ale kto wie, może po powrocie z Wietnamu zainspirowana innym światem zapragnę
dokończyć?
Dziś
tak książkowo i refleksyjnie zainspirowana Maknetowym wpisem WDiC o
przyjemności książkowej połączonej z potrzebą głośnego czytania dzieciom (zapraszam Was serdecznie).
Rękodzielnie
postanowiłam upleść na drutach swój pierwszy sweter w kolorze kremowej różanej
szarości, która ma szansę ładnie komponować z wiosennym jeansem. Czynie go
głównie z przyjemności machania drutami niż z wiary, że uda się i będzie
prezentował tak jak na zdjęciu w dziewiarskiej gazetce. Nasza Tris dzielnie pomaga mi w pracy.
Próbuję
nauczyć się kilku wietnamskich słówek i zwrotów przed wyjazdem. Nie jest to
jednak proste totalnie gubię się w ichniejszych tonach i akcentach. Chyba muszę
usłyszeć to na żywo. Wrzucić się w samo centrum dźwięku mowy, bo kiedy próbuje
sama na sucho powtarzając zwroty z lektorem nie czuję tego, zupełnie jakbym
była głuchym indykiem, który choć potrafi namacać je w krtani to kompletnie nie
ma pewności czy to co wybulgotał na głos posiada upragnione, odpowiednie
znaczenie ;)