# 12 O książkach, pisaniu i wietnamskim gulgotaniu indyka.

Pierwszą książkę, którą przeczytałam i prawie przeżyłam na własnej skórze była nasza poczciwa "W pustyni i w puszczy". Pamiętam, że spędzałam wakakacje na wynajętej działce w Grotnikach. Leżałam na hamaku zawinięta pod kocem. Zawieszona pomiędzy lichymi drzewkami kołysałam się na boki na wietrze wyobrażają sobie, że jadę na wielbłądzie, a drgania wynikają z podskoków zapadających w pustynnej zaspie kameliowych raciczek. Dzień był pochmurniejszy z nielicznymi promieniami słońca. Czytałam, huśtając i popijając wodę z zakręconego słoika, którego denko było uprzednio podziurawione z zewnątrz, tak abym mogła zlizywać pojedyncze krople. Słoik symbolizował coś pomiędzy bukłakiem, a płynną chininą. Kiedy woda kończyła się w słoiku byłam jak wysychająca na wietrze Nel…

W późnej podstawówce i na początku wczesnego gimnazjum (Tak, niestety błam pierwszym rocznikiem, który trwonił czasu w gimnazjum. Na szczęście moje powstało w budynku, gdzie wcześniej chodziłam do podstawówki więc specjalnie fizycznie nie odczułam tego faktu po za jednym smutnym, wynikającym z podzielenia naszej podstawowej klasy na kilka innych i nagle zamiast dwóch w roczniku mieliśmy obok siebie siedem czy osiem klas z boską pływającą C, w której bogowie przepływali koło nas z wysoko uniesionymi głowami taki, iż my maluczcy nieusportowieni kłanialiśmy i rzewnie wzdychaliśmy do ich wyćwiczonej wyższej pierdolencji.) – w owym czasie rozczytana byłam już na dobre i pochłaniałam bardziej bądź mniej ambitną literaturę, głównie fantasy i fantastykę jeszcze nie tak bardzo polską, którą dopiero później doceniłam wraz z latami wysycenia o nowych autorów wychowanych na Lemie, Tolkienie i Pratchecie.

Najważniejszy był akt samego czytania i pielgrzymowania do małej biblioteczki zagnieżdżonej w parterowym trzypokojowym mieszkaniu w bloku. Mieszkanie jak z książkowej bajki pełne książek brakowało w nim jedynie kominka, wielkiego fotela z wełnianym kocem (marzy mi się takowy na przyszłą jesieniozimę), w który możesz cicho zagnieździć z herbatą w wiekiem cynowym kubku malowanym w koto-kwiaty i zniknąć wśród szelestu przekładanych stronic.

Zaczytałam się jak do tego stopnia, iż zostało to w domu poczytane za nadmierne. Do dziś dzień nie potrafię zrozumieć jak można powiedzieć dziecku, że czyta za dużo? Nawet jeśli bywa z gatunku tych zdolnych, inteligentnych ale leniwych, które nudzą się w szkole ale  finalnie kończą z piątkami i świadectwem w paski. Zarzucając, że zamiast poświęcić czas na naukę trwoni go na czytanie głupot. Różnie się wówczas działo. Miałam konfiskowane książki, blokowane konta w bibliotekach, abym nie mogła wypożyczać nowych (Matula w trosce o moją edukację osobiście wybierała się do bibliotek i prosiła, aby na czas x zawieszono mi możliwość korzystania z wolumenu). Śmieszne to było, zaiste bardzo nieskuteczne, bo tak jak w przypadku komputera i pochowanych zapasowych kabli do zasilacza czy Internetu (zabieranych przez Matul tego samego powodu, abym uczyła nie zaś grała w głupoty) i książki miałam pochowane na czarną godzinę, wypożyczane z kilku bibliotek o których istnieniu nie wiedziała. Byłam jak bookoholik na głodzie ;), który zawsze gdzieś miał uciułaną działkę, a kiedy brakowało takowej pisałam ją. 

Pisałam sama dla siebie to co sama chciałam aktualnie przeczytać ale nie miałam dostępnego pod ręką.


Pod koniec gimnazum trochę się pozmieniało z tym moim skrybowaniem, głównie za sprawą warsztatów pisarskich, na które chodziłam wraz z grupką pewnych bardziej zhumanizowanych koleżanek i kolegów. Moja polonistka brutalnie otworzyła mi oczy mówiąc, że nie da się napisać niczego nowego, oryginalnego, że wszystko gdzieś już było, pewna pula konceptów, ramowych pomysłów został wykorzystana i od tej chwili, która trwa do dziś i jest naszą pisarską karmą na przyszłości – już od bardzo dawna, zaś ja nie byłam tego świadoma – bo jak to ? istnieje i powstaje już tylko neo-literatura

W tamtych czasach kolekcjonowałam słowa w postaci głównie wierszy (jeśli macie chwilę znajdziecie je tutaj), kilku papierowych opowiadań, jedno nawet z kropką na końcu ostatniego zdania przed magicznym the end i wielostronicowej pisanej odręcznie powieść, dziejąca się w krainie Onkey, która jako neo dziś zapewne miałaby jeszcze mniej szansy niż dziesięć lat temu ale kto wie, może po powrocie z Wietnamu zainspirowana innym światem zapragnę dokończyć?



Dziś tak książkowo i refleksyjnie zainspirowana Maknetowym wpisem WDiC o przyjemności książkowej połączonej z potrzebą głośnego czytania dzieciom (zapraszam Was serdecznie).  

Rękodzielnie postanowiłam upleść na drutach swój pierwszy sweter w kolorze kremowej różanej szarości, która ma szansę ładnie komponować z wiosennym jeansem. Czynie go głównie z przyjemności machania drutami niż z wiary, że uda się i będzie prezentował tak jak na zdjęciu w dziewiarskiej gazetce. Nasza Tris dzielnie pomaga mi w pracy.


Próbuję nauczyć się kilku wietnamskich słówek i zwrotów przed wyjazdem. Nie jest to jednak proste totalnie gubię się w ichniejszych tonach i akcentach. Chyba muszę usłyszeć to na żywo. Wrzucić się w samo centrum dźwięku mowy, bo kiedy próbuje sama na sucho powtarzając zwroty z lektorem nie czuję tego, zupełnie jakbym była głuchym indykiem, który choć potrafi namacać je w krtani to kompletnie nie ma pewności czy to co wybulgotał na głos posiada upragnione, odpowiednie znaczenie ;)

Pozdrawiam Was serdecznie :) Juju


Unknown

Witam Was przeciepło i puchato. Jestem szalenie rada i uśmiecham się do Was serdecznie. Cieszę się, że mnie odwiedziliście. Chciałabym podzielić się z Wami moimi małymi, większymi pasjami, prozaicznymi jak i ważnymi myślami. Znajdziecie tu moje rękodzielne potworzenia, ubarwione poetycznie i słownie wespół z dniem dzisiejszym. Nie zabraknie również kotów, gdyż dzięki nim wszystko jakoś zgrabniej plecie.